7.00 rano, budzik. To już dziś – trzeba wygrzebać się na szybko, spakować auto w trybie ekspresowym, bo o  9.30 mam odebrać Bodzia spod domu i lecieć na 10.00 na parking przy podupadłym Tesco, gdzie umówiliśmy się z kilkoma Wariatami, którzy wierzą, tak jak i ja wierzę w to, że da się dojechać  700km, zrobić tysiaka w terenie i jeszcze wrócić kolejnego tysiaka na kołach… osobówką wartą circa tyle, co  weekend w Zakopanem. Bez szampana. No – może z Piccolo 😉

Idea tej wyprawy rodziła się od kilku lat. W górach rumuńskich często spotykam stare Ople, Dacie, czy Golfy, które jeżdżą drogami  używanymi przez ciężarówki z drzewem, ale także dowożą Cyganów zbierających borówki,  w dosyć dziwne i nieoczywiste miejsca. W krytycznych momentach z auta wysypuje się kilkoro dzieciaków , dwie żony i koza. Jak się wszyscy zaprą, wyciągarki nie potrzeba. Skoro tak to działa, pomyślałem, to po co pakować dziesiątki tysięcy w samochód wyprawowy  w stylu germańskim? Wbijmy więc szpileczkę w ten nadęty balon środowiska „wyprawowego”, na przekór tym, którzy jeżdżą głównie na targi w Bad Kissingen i parking pod korpo. Pokażmy, że można się bawić na trzeźwo…Żartowałem. Pokażmy, że nie trzeba mieć  super wyposażonej wyprawówki z kurnikiem na dachu, żeby przeżyć wspaniałe chwile triumfu na podjeździe w górach, zobaczyć wschód słońca nad chmurami i zintegrować się z pasterzem i jego stadem. Nie trzeba przy ognisku po raz setny opowiadać o fetyszach offroadu – wielkości kół, silnikach M57, blokadach, czy wyższości jednej marki tfu… nad drugą. Przygotowując od kilkunastu lat  trasy na swoje imprezy 4×4 (pod szyldem Maramuresz.com) miałem w zanadrzu takie miejsca, do których, jak sobie wyobrażałem, da się dotrzeć przednionapędówką. W ramach eksperymentu w lipcu pojechaliśmy w asyście Świstaka (def110) i Pitera (HZJ73) układać  trasy na GruzRally Romania. Na miejscu okazało się, że zwykła Felicia 1.3, podniesiona o 3cm i na dobrej oponie jest w stanie dokonać bardzo wiele, a banan na gębie pojawia się co chwilę, bo jazdę w terenie odkrywa się zupełnie na nowo,  nie mając reduktora, za to dysponując sześćdziesięcioma ośmioma wściekłymi końmi i 18cm. Ha! Prześwitu.

Jako, że robię za organizatora tego eventu, powinienem mieć teoretycznie sprawny samochód, w planie był jeszcze szybki wypad na stację diagnostyczną, bo coś chyba sworzeń stuka i skrzypi, ale profesjonalistą w zarządzaniu czasem to ja nie jestem. Nie ma już kiedy podjechać, napaleńcy z załogi Swifta już dzwonią, czemu nas nie ma, mimo, że jest 9.40. Co za natręci 😉 Zresztą – co mi da wizyta u diagnosty, skoro nie mam części na pace. Mam za to pasek klinowy, taśmę srebrną,  trytytki, drut, młotek, wd40, opaski do węży, jakiś olej i filtr, pudła z koszulkami i czapkami dla uczestników, gacie na zmianę i japonki na nogach. Będzie dobrze.

Pod Tesco wita nas Mariusz i Zygzak z Suzuki Swift, zwanego Świstem (poj.1.0 40KM), Olek z Synem z zabytkowego, militarnego LR, aka Szczur (poj.3.9 V8), a za chwilę dojeżdżają Kosmici z Zabrza. Ich międzygalaktyczny srebrny krążownik połyskuje w promieniach wrześniowego słońca. Napędzana agregatem 2.0DTi  Vectra z ogromną trumną ze skrzyni strażackiej na dachu i liftem -30mm wydaje się równie absurdalny, jak poziom humoru jego Załogi Dżi. Oj lekko nie będzie, jeńców nie biorą. Na miejsce dociera jeszcze nasza gruzowa Królowa  – Skoda Felicia 1.3MPI z Kacprem i Kornelem (KKK Brothers) i wzorowym, niemieckim porządkiem w bagażniku.  Oklejanie aut, ostatnie zakupy  w tzw. cywilizacji i sruu  – jedziemy.

Granica w Korbielowie, godz.12.00 – Bodzio otwiera pierwszego browca. Kraftowe korporacyjne. Podróż umilają rozmowy o upadku cywilizacji łacińskiej, upadku kobiet, upadku świata  w ogóle, a także całkiem przyzwoity obiad na Słowacji w Dolnym Kubinie.  Nieuchronnie zbliżamy się do siedliska dyktatury, gdzie prawa człowieka, zwłaszcza człowieka tęczowego, albo brązowego, są deptane jeszcze bardziej, niż na naszym Podkarpaciu. Wjazd na Węgry obrósł na kilka dni przed wyjazdem w legendę. Nasi bracia Madziarzy zamknęli granice z powodu jakiejś niezwykle groźnej pandemii, jednak okazało się, że można przemieszczać się, byle prędziutko przez korytarze tranzytowe. Kilku uczestników zrezygnowało nawet ze startu w GruzRally w proteście przeciwko Dyktatorowi Wiktorowi i jego aparatczykom. Chwała jednak Odważnym, którzy ryzykując życie postanowili przeprawić się przez Węgry. Madziarski celnik o dziwo, nie rozstrzelał nas, ani nawet nie sprawdzał temperatury w żadnym z otworów ciała, na cośmy się skrycie szykowali. Oddychając z ulgą, choć troszkę rozczarowani ruszyliśmy dalej, jako się rzekło – byle prędziutko – na stacji spotykając ekipę z Chełma. Chełmiaki prowadzą się przyzwoicie, bo prowadzi ich Passat B4 z kuloodpornym i kultowym motorem 1.9 wolnossącym, hehe – 68KM. Pijają, jak się później okazało, raczej mocne alko i mają w składzie trzech Doktorów (honoris causa) i siostrę Edytkę. Szczęście opuszcza ich 25km przed granicą rumuńską, łożysko koła staje na dębowo i kolejne dwa dni spędzają w Oradei. Czasu jednak nie marnują i dojeżdżają do nas na drugi nocleg w górach.

W tzw. międzyczasie dojeżdżamy do Suncuius na tzw.kemping z tzw. prysznicami i tzw. sanitariatami. Dobrze, że jest rzeka. Na miejscu już jest najmłodsza ekipa – Łukasz i Sylwia Honda CRV w automacie w pięknym, jesiennym, złotobrązowym kolorze, który idealnie koresponduje z naszymi gruzowymi nalepami, jest też, jak się później okazuje, czarny koń imprezy – VW Vento – The Freshmaker. Krzysiu i Mirek przygotowali swojego Smoka niemal na wszystko – 1.9TD 75KM, płyta z blachy 4mm pod całym samochodem, wyciągarka oparta na ruskim patencie (bębny kotwione do felg przedniej osi i nawijająca się na nie linka), kotwica, tirfor, łopaty, trzy koła zapasowe. Dojeżdża Kortas z Kasią, Adasiem i dwoma krejzniętymi wyżlicami  (Blanka&Moki)– maskotkami wyjazdu. Kortas  podróżuje Paherro, ma czuwać na trasie, asystować w trudniejszych miejscach i zadbać o materiały foto i video jakości odwrotnie proporcjonalnej do wartości Gruzów. Słowem – mój wspaniały  współdezorganizator. Na miejsce dolatuje tez Kijanka, dowodzona przez Krzysia, a nawigowana przez Dorotę i Pawła. Podobno cud, że trafili 😉

Jako, że na campie jest już cisza nocna, a pan z fajką w typie austriackiego dżentelmena, który wyszedł ze swojej przyczepy demonstracyjnie stał i paczał, co robimy, zrobiliśmy niewiele – namioty, kiełbaskę (dzięki Mariusz!) i nyny.

Rano rozdanie koszulek, czapek  i reszty nalepek, potem krótka odprawa, na niej wyłuszczam, jak się czyta roadbook, jakie trudności, co na trasie, kiedy tankować itd.  i… poszli!

Pierwszy podjazd okazał się bezlitosny, zwłaszcza dla opon  Śwista i Vectry, ale dali radę. Potem krótkie partie przez lasy i kamieniołom, szutry, dojazd do jaskini Meziad, obiadek w barze lokalnym, gdzie mało kto dostał to, co zamawiał i jakoś ten pierwszy dzień przeleciał bez scen większych. Nocleg nad strumykiem, który od lipca zdążył niemal wyschnąć, wizyta panów pasterzy na rowerach, szaleńcze próby ukręcenia półośki w Vento na wszystkich podjazdach w okolicy, zakończone niepowodzeniem, a potem ognisko pod gwiazdami.  O poranku ruszyliśmy w dalszą drogę, każdy swoim tempem, bo impreza jest z zasady roadbookowa, czyli  uczestnicy dysponują swoim czasem wg własnego uznania. Na drugim noclegu, położonym na jednej z polan na wschód od pasma Vladeasa w nocy nawiedziła nas burza, szczęśliwie jedynie zahaczając  lekko. Mniej farta mieli chłopaki z Vento, którzy targnęli się zeszłego dnia na trasę z roadbooka stricte dla terenówek (gwoli wyjaśnienia – pojechało z nami kilku Przyjaciół w Jeepach i LR, dla których jednak były przeznaczone niektóre odcinki specjalne). Po złapaniu czterech kapci  (przy trzech kołach zapasowych w aucie) Vento pokonało 11km w kierunku cywilizacji na samej feldze, pogięło belkę tylną i dotoczyło się jakoś w miejsce, gdzie mogli rozbić namiot. Wysłaliśmy do nich misję ratunkową z kołem zapasowym i namiarem na sensowny warsztat, gdzie pospawali i wzmocnili wygięty czop piasty. W nocy jednak, podczas burzy, okazało się, że śpią w zagłębieniu terenu, co wymusiło suszenie całego bałaganu przez dzień następny.  Niemniej Bohaterowie nie poddają się,  po ogarnięciu do kupy, dojadą do nas już w Góry Sureanu, pokonując w jeden dzień długą trasę z wtorku i środy. Tymczasem jest wtorek rano, w Suzuki trwa przeróbka tłoczącego wentylatora klimy na ssący wentylator chłodnicy,  w Vectrze prostowanie progów, wymiana kół i serwis przedniego mcPhersona, Felicia – łożysko koła,  a w LR zaklęcia nad przewodami zapłonowymi, czyli normalne, codzienne zabiegi pielęgnacyjne w samochodach ery przed Euro5.  Ruszamy dalej, przed nami teoretycznie najcięższy dzień – trasa jest długa, czasochłonna i  niebezpieczna.  Obejmuje kilka stromych podjazdów oraz długi zjazd po kamieniach. Na kolejny nocleg wszyscy Waryaci dojeżdżają  po ciemku. Nawigacja wg roadbooka na rozległych łąkach w ciemności nie robi za bardzo, więc eskortujemy poszczególne ekipy w kierunku ogniska i upragnionego dżinu z tonikiem na wysuszone gardła. Vectra niestety dojeżdża w trybie awaryjnym, pompa wtryskowa, albo czujnik położenia wału. Swift – wahacz do wymiany. Reszta wozów o dziwo wciąż jedzie.

Poranek to ekspiriencya niezwykła. Jedno z moich ulubionych miejsc w Rumunii, czyli góry Trascau, zazwyczaj przed południem pozwala nacieszyć się brzęczeniem owadów,  śpiewem ptaków, grą wschodzącego zza skał słońca i chmur podnoszących się, a potem schodzących z powrotem w dolinę w totalnie odjechany sposób. Tego nie da się opisać słowami, chyba że jesteś Elizą Orzeszkową, a nie kilkudziesięcioletnim Smerfem Marudą. Tym razem mamy szczęście wszyscy nacieszyć się tym spektaklem i cieszę się, jak głupi, że nie tylko mnie to rusza. Potem na trasie mamy Alba Iulia, gdzie można trochę pozwiedzać np. twierdzę, ale przede wszystkim dobrze zjeść i uzupełnić paliwo. W Casa del Sole jak zwykle dobre steki, pizza i inne włoskie specjały. Jechałem głównie po PAPANASI, które w tej knajpie są bezkonkurencyjne, jednak jak zawsze można liczyć na przyjaciół – zwyrodnialcy zamówili ostatnie porcje przed mną i zostałem na deser z biednym tirami su… czy tam lava cake. Po obiadku smutne pożegnanie – Kosmici z Zabrza wracają Vectrą do kraju. Rumak wciąż kaprysi –  nie jedzie,  wchodzi w tryb awaryjny i sypie błędami. Pompa wtryskowa kaput, ale jakoś dociągną do Macierzy. Żal mi ich, bo mieli wielkie serca,  walczyli do końca, a przy ognisku zawsze konkret.

Nocleg w Sureanu  na 1470m.n.p.m. to jak zawsze magiczne światło na popołudniowym dojeździe, masa grzybów zebranych na śniadanie, rześki poranek, a tym razem także wizyta mr.Misia ok.6.00. Przyszedł, rozgrzebał reklamówkę ze śmieciami i poszedł, z daleka uchwycony telefonem przez Kortasa. A mówią, że do ogniska nie podchodzą J

Ostatnie dwa dni imprezy to feeria panoram wysokogórskich – Sureanu, Lotru, Transaplina, via Strategica i Transfogarska.  Można zrobić trzysta zdjęć, można kupić dobre sery i przetwory z jagód/malin/grzybów, można też wdrapać się po ponad tysiącu schodków na ruiny warowni w Poienari, gdzie warował sam Vlad Palownik. Warto wleźć na górę, bo raz, że kondycja podupadła przez ostatnie dni w samochodach, dwa że trza wypocić uboczne produkty  metabolizmu C2H5OH (aldehyd octowy etc.). Na górze dwóch gości nabitych na pal, trochę kamieni i cegieł, ale widok na dolinę fajny i wart wysiłku. Po drodze na górę Transfogarskiej na poboczu spotykamy kolejnego Misia, któremu setki ludzi robi zdjęcia z bliska, jednak takich bohaterów nam nie trzeba, to raczej niedoszli Mistrzowie Sprintu, tudzież kandydaci do nagrody Darwina 2020. Po wyjeździe z tunelu jeszcze czas na kilka pożegnalnych ujęć z drona, uściski, buziaki i rozstajemy się. My jedziemy do znajomego rolnika pod Beius po POMIDORY  i inne warzywa, które nie rosną w Biedrze, żeby przywieźć trochę rumuńskiego słońca do domu. Niektórzy cisną do kraju w tempie ekspresowym, jeszcze inni, np. ekipa z Passata niespiesznie toczą się z grubsza w kierunku domu. Tak, czy siak – wszyscy w końcu szczęśliwie dotrą, mordki są uśmiechnięte, chociaż zmęczone po tygodniu przygód wszelakich. Padają deklaracje o udziale w kolejnych eskapadach, snujemy szalone  plany na przyszły rok . Ja z kolei cieszę się, że w tym porytym 2020 roku udało się zorganizować tę wyprawę dla kilku dosłownie Śmiałków. Ze zgłoszonych początkowo dziewiętnastu rydwanów ognia, udział wzięło Siedmiu Wspaniałych – to naprawdę świadczy o odporności na dobre rady znajomych,  medialne nagonki („Węgry zamknięte”, „kwarantanna”, „liczba zgonów” itd.),  o wielkim sercu do walki. I odwadze – właściwie to Odwadze –  przez duże „O”!

Tytułem podsumowania:

Siedem załóg, dwie ekipy wsparcia, samochody o wartości 500-4500zł, głównie z lat ’90, średnia moc silników 79.8KM, średnia wielkość koła 26,5”, średnia wieku Bohaterów – 30-35lat, peselów nie sprawdzaliśmy. Do dobrej zabawy wystarczy przejrzany samochód z płytą osłonową miski i skrzyni, lekki lift i większe koło pozwalają na więcej, ale nie są konieczne – przykładem Vento, które przejechało, albo przeciągnęło się/było przeciągnięte przez miejsca, w których nikt by się nie spodziewał 25-letniego wieśwagena. Najwięcej, jak zwykle jest w głowie i sercu – po prostu trzeba mieć troszkę nie po kolei, a rzeczy same się ułożą.

W przyszłym roku atakujemy jeszcze raz Rumunię, w planie też edycja zimowa i majówka w Polsce pod szyldem Gruz Rally Heroes, a jak Bóg da i Partia pozwoli – mega trip na Bałkany, no ale to już raczej 2021, bo oczekujemy małego Bobika, który od kwietnia troszkę ograniczy mobilność pp. Organizatorstwa J